Od razu zaznaczę, że nie jestem mistrzem w pisaniu tekstów.
Od niedawna jeżdżę na moto. Zagłębiłem się w turystykę motocyklową i od czasu do czasu wybiorę się na jakiś ciekawy wypad. Na początku roku natrafiłem na informację dotyczącą ponoć najsłynniejszego zimowego zlotu tj. Elefantentreffen u naszych zachodnich sąsiadów. Pytałem po znajomych czy ktoś chce jechać, ale tylko 'pukali się w głowę' i mówili: no chyba Cię porąbało, w zimę na moto i to jeszcze pod namiot. Także olałem temat, bo samemu jechać taki kawał to bez sensu (niebezpiecznie). Ale na grupach 'fejsbukowych' zrobiło się małe poruszenie dotyczące tego zlotu. Udało się zebrać grupkę ludzi, których w ogóle nie znałem.
Wyjazd nocną porą z Opola w stronę Gliwic i spotkanie w Żorach na stacji benzynowej. Wszyscy dojechali, szybka kawa i 3:30 ruszamy. W piątek koło południa dojechaliśmy na miejsce.
A na miejscu: cała masa motocyklistów z różnych stron świata. Szybki zakup wejściówek i wjeżdżamy na teren imprezy. Zapakowani 'po dach', zmęczeni, niewyspani, musieliśmy się przebijać przez największe błoto, które dochodziło do silnika. Ale udało się! Znaleźliśmy miejsce na namiot. Ostatkami sił udało się przygotować obozowisko. Szybki obiadek, szybka integracja i do spania. Pierwszej nocy miałem mieszane uczucia. Nigdy nie spałem w takich warunkach w namiocie. Nie było nawet najgorzej, ale temperatura sięgała -10 stopni. Miałem dwa śpiwory i konkretne wdzianko (bielizna termo, polar i spodnie narciarskie oraz czapeczka na głowę).
Sobota już była w porządku. Wszyscy wyspani, w pełni sił i można było zacząć zwiedzanie. Niektóre motocykle rodem z 'madmaxa', podobnie było z ludźmi
W niedzielę pakowanie i powrót do domu (tym razem już normalnie) przez Pragę i Kłodzko.